To ludzie zmienili klimat. Nasze zaniedbania powodują katastrofy
2024-11-06
Autor: Grzegorz Gajda
Podczas powodzi ludziom się wydaje, że za wałami są bezpieczni, a politycy lubią się fotografować na tle nowo tworzonej infrastruktury. Co się dzieje z całą okolicą, kiedy dochodzi do przerwania wału, który podnosi wodę o np. 8 metrów? Właśnie tego doświadczyliśmy ostatnio – mówi nam Zbigniew Karaczun, profesor w katedrze ochrony środowiska i dendrologii SGGW w Warszawie.
Zbigniew Karaczun, z którym rozmawiamy, to najbardziej znany polski profesor od ekologii.
Pracuje nad badaniami z zakresu polityki klimatycznej i ekologicznej, europeizacji polskiej polityki ochrony środowiska oraz zarządzania ochroną środowiska. Jest autorem i współautorem ponad 350 publikacji.
Karaczun to współzałożyciel Climate Action Network Central and Eastern Europe (CAN CEE) i Koalicji Klimatycznej. Ekspert m.in. z FAO, US AID, Banku Światowego i Komisji Europejskiej.
Panie profesorze, czy dziś możemy jednoznacznie określić przyczyny ostatniej powodzi?
Główna przyczyna to zaniedbania ludzkie i brak konsekwencji w działaniach władz publicznych w Polsce.
Czy to znaczy, że można było ją przewidzieć, a nawet zapobiec nieszczęściu?
Nie dało się zapobiec temu, że rzeki wystąpią z biegu i tak ogromna ilość wody wpłynie do nas z gór czy terenów Czech. To jest zjawisko naturalne, a skala powodzi ma swoje przyczyny w skutkach zmiany klimatu. Mówiąc o zaniedbaniach, odnoszę się do skutków powodzi dla infrastruktury, a przede wszystkim dla ludzi. Można było się lepiej przygotować i zminimalizować straty. Główną winą jest lekceważenie wiedzy naukowej. Naukowcy od 30 lat domagają się bardziej radykalnych i efektywnych działań na rzecz ochrony klimatu i zmniejszenia niestabilności przebiegu zjawisk meteorologicznych. W ciągu kilku dni, w Polsce, Czechach, Austrii, spadła połowa rocznej ilości opadów. To deszcze katastrofalne, które nie miałyby miejsca, gdyby nie zmiany klimatu. Do polityków mam pretensje o to, że zlekceważyli planowanie przestrzenne. W rozwiniętych krajach zachodnioeuropejskich system planowania jest bardzo mocno rozwinięty. Kolejna sprawa to apele, by rozwiązania inżynierskie były ostatnimi w całym szeregu działań zwiększania odporności systemu przyrodniczego. Niestety odrzuciliśmy tak zwane nature - based solutions, czyli rozwiązania podpatrzony w naturze, a nasze pomysły inżynieryjne nie wystarczą.
Musimy jednak przyznać, że rozwiązania inżynieryjne, takie jak zbiornik Racibórz Dolny, teraz nas uratowały?
Tak, tylko proszę pamiętać, że on uratował nas tak naprawdę... niespodziewanie. Nie wiem, czy państwo pamiętają, że w 2016 roku proponowano, by Racibórz był zbiornikiem mokrym i służył także utrzymaniu żeglugi na Odrze. Na szczęście nie zdążono tego zrobić.
Proszę sobie wyobrazić, co by było, gdyby zbiornik nie był pusty i przyjął nie 180 mln metrów sześciennych wody, a jedynie połowę tego. Proszę też spojrzeć na zbiorniki i tamę w Stroniu Śląskim. Nie wytrzymały nacisku i doszło do tragedii.
Może wały powinny być wyższe i silniejsze a zbiorniki większe?
To złudne, bo ludziom się wydaje, że za wałami są bezpieczni, a politycy lubią się fotografować na tle nowo tworzonej infrastruktury. Co się dzieje z całą okolicą, kiedy dochodzi do przerwania wału, który podnosi wodę o np. 8 metrów? Właśnie tego doświadczyliśmy ostatnio. Trzeba zmniejszać ilość wody dopływającej do rzek. Nie zamieniać rzeki w kanały, ale pozwalać się wodzie rozlewać i zatrzymywać ją tam, gdzie opadła.
Nie należy podnosić wałów, tylko je obniżać i rozszerzać doliny rzeczne. Zmniejszać nacisk na wały. W Wielkopolsce udało się przekonać władze lokalne i rolników, żeby wały zbudować dalej od rzeki, a nawet wpuścić wodę na pola uprawne i łąki. I tam nie doszło do podtopień. Trudno nam zrozumieć prostą zasadę: nie możemy walczyć z wodą, bo tę walkę zawsze przegramy. Musimy się nauczyć współpracować z wodą i nią zarządzać. Na tym polega wspomniane wcześniej planowanie przestrzenne: jeżeli budować to w sposób inteligentny.
Przykłady takiego budowania miast i zarządzania rzekami istnieją w świecie, mamy je także u nas.
Zatem planowanie przestrzenne to uszanowanie praw przyrody i siły wody? Chodzi o to, żeby zrobić jej miejsce?
Nie budować np. na terenach zalewowych, a jeśli budować to inteligentnie. Czy w południowej albo wschodniej Polsce, czyli nieuregulowanym dorzeczu Bugu, mieliśmy do czynienia z wielkimi powodziami? Nie! A to dlatego, że ludzie, którzy tam mieszkają, także na terenach zalewowych, nauczyli się tak budować, żeby nawet jeżeli rzeka wystąpi ze swojego koryta, nie wyrządzała szkód. Pozwalają się jej wylewać na tereny polderów i łąki, gdzie nie ma infrastruktury i gdzie nikt nie mieszka. A nawet jeżeli ludzie mieszkają na terenach zagrożonych powodziami, to budują jak np. w Holandii na palach, czy Stanach Zjednoczonych, gdzie po doświadczeniach z huraganem Katrina zaczęto budować domy pływające ze zbiornikami wyporowymi.
Inaczej mówiąc: planowanie przestrzenne to po pierwsze pokazanie wodzie gdzie może się wylać, żeby spłaszczyć falę powodziową. Po drugie budownictwo dostosowane do wody, a po trzecie: unikanie budowy w niebezpiecznych miejscach.
Z całym szacunkiem profesorze, ale domów na palach, czy pływających, to my raczej nie zbudujemy. W górach nie ma też tych wielkich terenów zalewowych.
Góry to inna sytuacja. Tutaj trzeba pozwolić strumieniom meandrować, zmniejszyć wycinkę i nie wywozić z lasu martwych drzew, które mogą zatrzymać wodę. Pewnie nie udałoby się całkowicie uniknąć fali powodziowej, ale na pewno można zmniejszyć jej siłę.
Kiedy woda szybciej spływa? Prosto w dół czy kiedy się wije? To jest ta sztuka, którą zlekceważono, a przyrodnicy apelują od lat: zbyt mocno wycinamy lasy w górach, za dużo tworzymy dróg do wywózki drewna, a one stają się rwącymi strumieniami.
To, na co pan zwraca uwagę, to przecież także ingerencja człowieka. Mamy regulować rzeki w górach?
Przeciwnie. To jest renaturalizacja. Odtwarzanie naturalnego biegu rzek, leśnych terenów podmokłych. To myślenie, w jaki sposób spowolnić lub zatrzymać wodę poza terenami infrastrukturalnymi.
Wróćmy jeszcze do klimatu. Jest wielu ekspertów, którzy wyciągają z nich różne wnioski. W Polsce susza i powódź pojawiają się naprzemiennie. Czy to skutki tego samego zjawiska?
Wśród naukowców nie ma rozbieżności. W ostatnich 30 latach, w żadnym poważnym piśmie naukowym, nie pojawił się ani jeden artykuł, który by podważał tezę o wpływie człowieka na klimat. Zmiany klimatu są i będą negatywne dla ludzi i dla gospodarki. W zasadzie nie ma państwa ani sektora gospodarki, które byłyby na zmiany odporne i bezpieczne. Jedynym źródłem wiedzy natomiast są recenzowane czasopisma naukowe. Ja wiem, że pojawiają się różne teorie spiskowe albo denializm klimatyczny, ale powtarzam: to, co ostatnio wydarzyło się na południu Polski, to efekt lekceważenia wiedzy naukowej.
Jak najprościej wytłumaczyć zmiany klimatyczne?
Mamy najcieplejszy rok w historii pomiarów. Czy ktoś pamięta luty cieplejszy o 7 stopni niż średnia wieloletnia? Każdy kolejny miesiąc także jest cieplejszy. Obserwujemy to w całej Europie, która jest najszybciej ogrzewającym się kontynentem. Jeżeli jest cieplej, to nasila się proces parowania. Większa ilość wilgoci dostaje się z ziemi do atmosfery, która także się ociepla, średnio o 1-2 stopnie C. bardziej niż przed początkiem epoki przemysłowej. Woda związana w ciepłym powietrzu styka się nagle z zimnym frontem i wtedy spada na ziemię w ilościach znacznie większych niż normalnie. To jest ten skutek zmiany klimatu. Powódź i susza to dwie strony tego samego zjawiska, dlatego, że nawalne opady (70 czy 100 mm w ciągu doby) są gwałtowne, ale rzadsze. W Polsce na to nakłada się jeszcze przestarzały system, budowany od II wojny światowej, który próbuje wodę odprowadzać jak najszybciej do Bałtyku. Przypomnę początek ostatniej powodzi. 15 września zaczęły padać deszcze i już wiedzieliśmy, że będziemy mieć problem. Ale Wisła miała wtedy najniższy stan w historii.
Zadzwonił do mnie znajomy rolnik, który ma 300-hektarowe gospodarstwo i zapytał: dlaczego pozwalamy wodzie odpływać, przecież mamy suszę. To jest pytanie: dlaczego władze nie dogadują się z rolnikami, żeby ci zatrzymywali wodę na swoich łąkach, rowach melioracyjnych? Gdyby woda została w tym krajobrazie, to zapobiegłaby suszy, jednocześnie wypłaszczając falę powodziową.
Rzeczywiście trudno zrozumieć, dlaczego nie gospodarujemy wodą. Czy to prawda, że mamy jej mniej niż Egipt?
Czasami rzeczywiście porównuje się zasoby Polski i Egiptu. To jest 1600 m sześc. na osobę rocznie, ale dotyczy to jedynie wód opadowych. Nasze położenie geograficzne jest lepsze w tym sensie, że mamy więcej wody podziemnej. Ale one także są zagrożone, szczególnie, te płytsze. W przypadku suszy może ich zabraknąć.
Per saldo mamy więcej wody niż Egipt, natomiast naszym problemem jest to, że 97% wody użytkowej, na przykład dla rolnictwa, pochodzi z opadów. Tylko 3% wody dopływa do Polski rzekami zza granic. W związku z tym, jeżeli opady są zaburzone albo wodę opadową szybko odprowadzamy, to zaczyna jej brakować. Nasze rolnictwo zawsze bazowało na naturalnych opadach. Oczywiście mieliśmy też susze. Ale w połowie dwudziestego wieku pojawiały się średnio co 5 lat i rolnicy mieli wtedy straty. Obecnie, od 2011 roku, mamy permanentną, doroczną suszę rolniczą. I to jest właśnie ten skutek zmiany klimatu. Wymaga on, żebyśmy zaczęli zupełnie inaczej myśleć o gospodarce wodnej i zaczęli się zastanawiać, jak te 97% spadającej wody zatrzymać w systemie przyrodniczym kraju. Oczywiście, w sposób bezpieczny dla ludzi i infrastruktury. Można to zrobić. Ale nie metodami inżynierskimi. Tu pomoże tylko zaufanie do przyrody i wykorzystanie sposobów, którymi ona wodę zatrzymuje.
Jak to się da zrobić bez inżynierii? Mówimy o zarządzaniu, gospodarce wodnej.
Nie jestem przeciwnikiem budowy zbiorników, rowów melioracyjnych i kanałów przeciwpowodziowych. O ile są konieczne. Chcę, żeby to było jasno powiedziane: powinny być ostatnią linią obrony, tylko tam, gdzie nie ma innej możliwości ochronienia ludzi i infrastruktury. Pierwszą linią obrony, powtarzam to ciągle, jest pozwolenie wodzie, żeby się rozlała i opadła tam, gdzie to możliwe i bezpieczne. Znowu przypomnę nie tak dawne wydarzenia. Rok 2010, kiedy to powódź szła Wisłą. Wszystkie modele hydrotechniczne pokazywały, że fala powodziowa w Warszawie będzie kilkanaście centymetrów wyższa niż wały przeciwpowodziowe. Dlaczego Warszawa nie została zalana? Bo pękły wały pod Wilkowem, Kazimierzem Dolnym i Sandomierzem. To oczywiście ogromna tragedia dla tamtejszych mieszkańców. Ale cała ta sytuacja dowodzi, jak działa woda. Wylała się, obniżyła falę i bezpiecznie przeszła przez Warszawę. Inny dowód: rok 1997, woda rozlała się w Niemczech i częściowo uchroniła Polskę. To jest ten mechanizm, idea, o której ciągle mówię: rozlewać wodę dużo wcześniej, tam, gdzie to bezpieczne, na terenach rolniczych. Nie mogę pojąć, dlaczego do tej pory, wspólnie z rolnikami, państwo nie stworzyło takich mechanizmów.
A może te nieuchronne zmiany klimatu idą w inną stronę? Za kilkadziesiąt lat mamy mieć w Polsce klimat śródziemnomorski. Co w tym złego?
Zmiany nie tyle są nieuchronne, co już nastąpiły. Niestety, wizja klimatu śródziemnomorskiego w Polsce, ciepłego Bałtyku i wakacji jak we Włoszech czy Chorwacji, to zbyt dalekie uproszczenie. System klimatyczny nie zmienia się liniowo tylko w sposób skokowy. Mamy do czynienia z tzw. ładunkiem krytycznym. Jeżeli pewien poziom substancji w atmosferze lub np. zanieczyszczeń w zbiorniku wodnym zostanie przekroczony, to one zmieniają się nie małymi krokami, lecz całkowicie i być może gwałtownie. Obawiamy się, że jeżeli przekroczymy granice bezpieczeństwa ilości ciepła zatrzymywanego w atmosferze, to stabilność klimatu się załamie. Dziś nie potrafimy powiedzieć, jaka będzie jego nowa stabilność. Wiemy, że może przyjść pogorszenie, którego nie wolno lekceważyć. Będzie to zupełnie inna rzeczywistość. Pytanie, czy bezpieczna i zapewniająca przetrwanie naszej cywilizacji.
Musimy zrozumieć, że naukowcy podejmują działania na rzecz ochrony klimatu nie dlatego, że, trywializując, bardziej lubią kwiatki i ptaszki. Robią to z powodu świadomości, że jako gatunek jesteśmy częścią biosfery. Jej załamanie będzie oznaczać problemy z naszym przetrwaniem. Nie robimy też tego dla siebie. Ja mam taką świadomość, że moim dzieciom zostawiam świat znacznie mniej bezpieczny, niż sam otrzymałem. Stąd zaangażowanie i apele o zapobieganie kryzysowi.
Ile trzeba czasu, żeby naprawić sytuację?
Proszę pamiętać, że te znaczące ilości gazów cieplarnianych emitujemy do atmosfery już od ponad 250 lat. Powrót do stabilności systemu klimatycznego musi niestety potrwać. Ciągle jeszcze jednak mamy szansę na zachowanie względnego bezpieczeństwa.
Naukowcy sądzą, że ten poziom bezpieczny to wzrost średniej temperatury na poziomie 1,5-2° C. Badania pokazują, że 1,5 stopnia raczej nie uda się zachować, ale zróbmy wszystko, żeby średnia temperatura nie przekroczyła 2° C. Bo potem zaczyna się wielka niewiadoma, czyli ryzyko skokowej zmiany systemu klimatycznego.